Trzeba przyznać, że nasze uczelnie zachowały się wtedy nadzwyczajnie. Do dziś im to pamiętam.
To znaczy?
A.R.: Dostawałam paczki z uniwersytetu. Pamiętam, że między innymi od prof. Janusza Grzelaka, psychologa. Do Gołdapi przyjechała mnie odwiedzić prof. Ewa Wipszycka, wybitna historyk starożytności. Ale nie wpuszczono jej. Widziałam jedynie przez okno, jak szła przez zaśnieżoną drogę, a potem jak wracała. Później, już do Darłówka, przyjechał do mnie prof. Jan Kieniewicz. Też go nie wpuszczono, ale pozwolono przekazać książki. Ponadto dostałam od kolegów z Solidarności na Uniwersytecie Warszawskim wspaniałe różowe śpioszki, bardzo ciepłe. Takie frotowe, zagraniczne z wyszytym na piersi misiem – wyglądały jak śpioszki niemowlęce, tylko na dorosłą osobę.
Uczelnia bardzo się nami interesowała. Prof. Grzelak powiedział nawet, a propos strajków studenckich, że jak przygląda się studentom – profesor zajmował się psychologią społeczną – to jego zdaniem strajk powinien być obowiązkowo wpisany do programu każdego rocznika studiów, jako że podczas strajku uaktywniają się wśród studentów pozytywne cechy, m.in. samodzielność, samoorganizacja.
Docierały do państwa informacje na temat działalności podziemnej NZS?
J.G.: Tak. Najpierw zastanawialiśmy się, kogo zamknęli, a kogo nie. Siedziałem m.in. z Jackiem Czaputowiczem, potem dołączył do nas Wojtek Bogaczyk. Okazało się, że na wolności pozostał Teodor Klincewicz, który ukrył się. A Teoś to był absolutny partyzant, świetny kandydat do działalności w podziemiu. Szybko dotarła do nas wiadomość, że zostało wydane przez Teosia oświadczenie w imieniu NZS.
Poza tym z pewnym opóźnieniem docierały do nas informacje o strajkach w pierwszych dniach stanu wojennego. Studenci strajkowali m.in. we Wrocławiu, w Krakowie (w Nowej Hucie) itd. Zostali jednak spacyfikowani.
Czy wrócili państwo do działalności w NZS po wyjściu na wolność?
A.R.: Byliśmy na widelcu. Ja wróciłam do Warszawy, jako pierwsza. Ale nie zostałam zwolniona ostatecznie. Wyszłam na przepustkę ze względu na stan zdrowia. Miałam jakieś bóle w klatce piersiowej, być może nerwobóle. Lekarz więzienny leczył mnie sulfonamidami, na które jestem uczulona. Na całym ciele pojawiły mi się więc placki, a także coraz większa opuchlizna.
Jak później się okazało, lekarz był morfinistą – na nasze recepty przepisywał sobie morfinę. Całkiem nie wiedział, co mi jest. W końcu wypuścili mnie na miesięczną przepustkę. A jak już wyszłam, to nasi lekarze, czyli związani z Solidarnością, załatwili, że szybko trafiłam do szpitala na oddział profesor Zofii Kuratowskiej. I zaopiniowali, że jestem poważnie chora i nie mogę wrócić do Darłówka. Nawet nie wiem co mi tam wpisali.