Reaktywacja Republiki? „To była niebezpieczna zabawa”
piątek,
22 sierpnia 2014
– Fani schowali Republikę na półkę, mówią: „To był mój zespół, proszę nie spieprzcie mi tego”. Ja to rozumiem, dlatego nie reaktywujemy Republiki, gramy naszą pierwszą płytę – tłumaczy Leszek Biolik, basista legendarnego zespołu i współautor projektu „Nowe Sytuacje”. Rozmawiamy z nim o tym, skąd pomysł przypomnienia debiutanckiej płyty Republiki, kto i dlaczego wziął w nim udział oraz jak wspomina współpracę z Grzegorzem Ciechowskim.
Płyta „Nowe Sytuacje” powstała w 1983 roku, czyli 30 lat temu. Zastanawiam się, czy to, że wracacie do tej płyty i gracie ją na nowo, to mrugnięcie okiem do pokolenia fanów Republiki, którzy są trzydziestolatkami?
Niewątpliwie jest to jeden z powodów, ale nie chciałbym dorabiać do tego ideologii. Zauważyliśmy po koncertach, które graliśmy w Toruniu w roku pamięci Grzegorza Ciechowskiego, że publiczność w 80. procentach składa się z ludzi, którzy nigdy nie byli na żadnym koncercie Republiki, a zespół znają stąd, że naszych piosenek słuchali ich rodzice albo usłyszeli je w radiu. Pomyślałem, że być może warto zagrać pierwszą płytę, bo rzeczywiście 30 lat to szmat czasu. Graliśmy te piosenki na koncertach już nie raz, ale te teksty są tak ponadczasowe, że mogą spodobać się młodszym fanom.
Pierwszy koncert nowych „Nowych Sytuacji” odbył się w Jarocinie. To tu 30 lat temu Republika zagrała jeden z ważniejszych koncertów. Czy to był przypadek?
Plan był trochę inny. Mieliśmy zagrać w Opolu, ale z powodów technicznych opolski koncert przełożyliśmy na jesień. Jarocin nie był naszym master planem, ale tak się rzeczywiście złożyło. Rozmawialiśmy o tym i stwierdziliśmy, że powrót do Jarocina po 30 latach będzie czymś niesamowitym. I dlatego m.in. zagraliśmy na koniec koncertu „Moją krew”, żeby tę klamrę domknąć na dobre. Młodsi fani przyszli i powiedzieli: „Wow, to niesamowite”, a starsi się popłakali. Emocje w trakcie tego koncertu rzeczywiście były nieprawdopodobne.
Pomyślałem, że być może warto zagrać pierwszą płytę, bo rzeczywiście minęło 30 lat.
Pamiętasz swoje emocje sprzed tego pierwszego koncertu?
Trochę mam to zamazane, bo wszyscy mieliśmy mnóstwo rzeczy na głowie. Towarzyszy nam ekipa, która kręci coś w rodzaju dokumentu o tej trasie. Gdy kolega obejrzał te materiały, stwierdził, że dopiero na nich zobaczymy, jak byliśmy skoncentrowani, napięci. Nie graliśmy ze sobą przez 12 lat, okazjonalnie spotykaliśmy się raz w roku w Toruniu, ale nie był to tego rodzaju występ jak ten w Jarocinie. Nie mieliśmy możliwości konfrontacji z publicznością poza bezpiecznym toruńskim klubem Od Nowa.
Rozumiem, że po tej długiej przerwie musieliście się na nowo zgrać, przyzwyczaić do siebie, przypomnieć sobie, jak to było?
To była krew, pot i łzy. Przez 12 lat każdy z nas robił coś innego i mimo tego, że kiedyś spędziliśmy ze sobą mnóstwo godzin, zagraliśmy setki koncertów, trzeba było przypomnieć mięśniom, jak działają. Mieliśmy dwa duże bloki prób, mamy za sobą dwa koncerty. Po drugim mam już takie wrażenie, że odnaleźliśmy tę wspólną energię, którą mieliśmy, gdy graliśmy razem, znaleźliśmy starego ducha w graniu. Jest pewien rodzaj magii, która się wydarza, gdy zaczynamy razem grać.
Kiedy pojawiła się pierwsza myśl o tym, żeby reaktywować „Nowe Sytuacje”?
Od 12 lat co roku w Toruniu gramy koncert , podczas którego artyści śpiewają numery Republiki i Obywatela G.C. Pomyśleliśmy, że może warto by było zagrać cos innego. I przyszła nam do głowy pierwsza nasza płyta – „Nowe sytuacje”. Graliśmy ją, kiedy nie było digitalizacji i nagrywania koncertów live. Pomyśleliśmy, że fajnym pomysłem będzie zagranie jej jeszcze raz, żeby zobaczyć, jak to dzisiaj zadziała. Zaprosiliśmy kolegów artystów i zagraliśmy.
Ci koledzy artyści, o których mówisz to Piotr Rogucki, Tymon Tymański i Jacek „Budyń” Szymkiewicz. Dlaczego właśnie oni?
Byliśmy ostrożni w doborze ludzi, z którymi pracujemy. Dla Grzegorza głos był sposobem przekazania treści. Nie był po prostu wokalistą i my nie szukaliśmy po prostu wokalistów, szukaliśmy ludzi, którzy z perspektywy swojego doświadczenia życiowego są mocnymi, pełnoprawnymi artystami, osobowościami, które potrafią zrozumieć teksty, przekazać je bardziej emocjami niż technicznie głosem. Szukaliśmy dorosłych, mądrych, spełnionych muzycznie mężczyzn.
Domyślam się, że selekcja piosenek dla nich nie odbywała się przez losowanie…
Nie (śmiech). Zbyszek Krzywański jest mistrzem w tego rodzaju szachach. Znalazł sposób na to, kto, co i jak powinien zaśpiewać. Nasi koledzy zgodzili się wystąpić, zaakceptowali przydziały Zbyszka i poszło gładko.
Kto co dostał i dlaczego?
Piotrek Rogucki dostał rzeczy, które ze względu na walory jego głosu, niezwykłą dykcję i przygotowanie aktorskie, były najtrudniejsze. Dlatego śpiewa „Nowe Sytuacje”, „System nerwowy”, czy „Mój imperializm”. To numery, w których tekstem strzela się jak z karabinu maszynowego, nie ma miejsca na pomyłkę. Jacek „Budyń” Szymkiewicz z kolei gra na flecie, na koncercie zaskoczył siebie i nas, bo bał się to zrobić po Grzegorzu. Fletu z początku miało nie być w ogóle, ale Jacek zrobił to fenomenalnie. Przyznał się, że przed koncertem miesiąc spędził na wyszukiwaniu nagrań „Republiki, żeby zobaczyć, w jakiej pozycji Grzesiek grał niektóre nuty. I wreszcie mamy Tymona, który – gdy wychodzi na scenę – zawłaszcza ją totalnie. Tymon dostał rzeczy bardzo emocjonalne, może nie tak ekwilibrystyczne, ale mocne, jak „Prąd”.
Jakie były pierwsze reakcje fanów, znajomych muzyków, gdy powiedzieliście: robimy to?
Dystans to dobre słowo. Takie projekty są bardzo niebezpieczne, reaktywacje kojarzą się z dotykaniem czegoś, co może zostać zepsute. Republikę fani elegancko schowali na półkę, mają w głowie myśl: „to był mój zespół, słuchałem ich płyt, lubiłem, proszę nic z tym nie róbcie, nie grzebcie i nie spieprzcie mi tego”. Ja ten dystans rozumiem. Z drugiej strony wciąż podkreślam, że my nie reaktywujemy Republiki, tylko gramy pierwszą płytę. Była też oczywiście ciekawość, czy dobrze to zrobimy. Gdy zaśpiewaliśmy na scenie, wszyscy powiedzieli, że super. Myślę, że emocje z lat 80., zaklęte w starszych fanach, zadziałały teraz fenomenalnie. Dla nas to też niezwykła sytuacja, bo stajemy na scenie, mamy przed sobą kilkadziesiąt tysięcy osób i dostajemy od nich kredyt zaufania. Nagle widzimy, że ludzie śpiewają refren z nami i to jest mocne.
Co jest według ciebie siłą tego projektu?
Szczerość. Tak naprawdę niespecjalnie musimy coś komuś udowadniać. Każdy z nas robi swoje rzeczy, jesteśmy spełnieni, nie ma w tym projekcie prywatnych, ukrytych celów. Myślę, że to szczera radość z tego, że jesteśmy razem na scenie. To jest siłą tego projektu.
Zastanawiasz się, co by Grzegorz na to powiedział?
Myślę, że byłby szczęśliwy. Chociażby dlatego, że rzeczy, które napisał 30 lat temu nadal są nośne, ludzie chcą ich słuchać i nadal sprawiają im radość. Wydaje mi się, że dla artysty najważniejsze jest to, że ludzie go pamiętają dzięki temu, co zrobił, a nie przez to jak umarł. Patrząc przez ten pryzmat myślę, że Grzegorz jest z nami.
Można to zrobić bez Ciechowskiego?
Bez jego fizycznej obecności można, ale bez jego talentu, który niezmiennie eksploduje z każdego z tych numerów, nie da się.
Możesz opowiedzieć, jak wyglądała praca nad tym projektem?
Za każdym razem, gdy jadę do Torunia na próby leje deszcz. Zawsze jest tak, że gdy umawiamy się na 16, to ja dojeżdżam później, bo stoję w strugach deszczu. Te próby mają więc w sobie siłę natury (śmiech). A tak na poważnie, na moją prośbę pierwszy raz spotkaliśmy się na miesiąc przed koncertem w grudniu ubiegłego roku. Każdy z nas wyszedł z innej nory, z innego świata. Przez pierwsze kilka dni więcej rozmawialiśmy niż graliśmy. Opowiadaliśmy sobie, co się u nas dzieje. Każdy się puszył, takie kogucie rozmowy. W pewnym momencie jednak kolorowe piórka się skończyły, spojrzeliśmy sobie w oczy i szczerze przyznaliśmy: jesteśmy tu, bo szykujemy się do powrotu na scenę, bo właśnie za tym się stęskniliśmy. Choć trochę razem pograliśmy, wracając z Torunia byłem średnim optymistą. Każdy przetrawił jednak w sobie pewne rzeczy i następne spotkanie było już bardziej razem. Myślę, że wróciliśmy do tego samego kręgu emocji.
Kiedy dołączyli do was śpiewający?
Wysłaliśmy im nagrania, żeby w domu przećwiczyli teksty. Taka jest specyfika koncertów w Toruniu. Śpiewający przyjeżdżają dzień wcześniej, jest wielogodzinna próba, ale tak naprawdę nie ma czasu na szlifowanie. Ten nasz pierwszy koncert „Nowych Sytuacji” był emocjonalny, nerwowy, trochę niedokładny, ale bardzo ważny. Na scenie byliśmy nieprawdopodobnie czujni, jechaliśmy cały koncert na poślizgu. Kiedy dotarło do nas, że wiele osób, które chciały być na koncercie, na niego się nie dostało, nastąpił w nas emocjonalny zwrot. Nie wiem, kto pierwszy to powiedział, ale stwierdziliśmy, że co prawda umawialiśmy się tylko na jeden koncert, ale jeśli ktoś tego chce słuchać, może zagramy jeszcze kilka razy. Wykonawcy też byli chętni i tak zaczęła się ta przygoda.
To prawda, że „Nowe Sytuacje” to najtrudniejsza płyta Republiki zarówno do zagrania, jak i do wykonania?
Tymon i „Budyń” przyznali, że kiedy słuchali tych numerów, uważali, że są proste, ale kiedy zaczęli je śpiewać, poczuli te interwały i trudny dobór słów. Okazało się to trudne do zrobienia. To nie jest wbrew pozorom płyta wolna, ale bardzo szybka, powinna być zagrana precyzyjnie, wykonawcom tekstów stawia pewne wyzwania.
Jej treści są wciąż aktualne?
Według mnie tak. Słuchałem tych tekstów na koncertach, mocno się na nich koncentrując. Wiele osób myśli, że Grzesiek pisał o systemie, w jakim wtedy żyliśmy, ale moim zdaniem niezwykła prawda to ta, że pisał z punktu widzenia człowieka. Pisał o człowieku, a nie o systemie. Nasze emocje, pragnienia pozostają wciąż takie same. To teksty o człowieku, jego pożądaniu, o wszystkim, co jest wciąż aktualne. Są genialne i nic w nich bym nie zmieniał.
Nie brałeś udziału w nagraniach studyjnych tej płyty. Dołączyłeś do zespołu dopiero na koncertach. Łatwo było wejść w Republikę?
Nie było łatwo. Ułatwiło mi to, że grałem z Obywatelem G.C. Z samym Grzegorzem mieliśmy fajną sztamę, ale to mnie trochę zmyliło. Wszedłem do zespołu na zasadzie, że skoro my się dogadujemy, to będzie fajnie. Nagle okazało się, że w Republice Grzesiek to jedna czwarta zespołu, że jest równy podział ról, że ten zespół jest monolitem. Musieliśmy iść na pewien kompromis. Musiałem nauczyć się pracować ze Zbyszkiem, ja wcześniej improwizowałem, grałem tak jak chciałem, a w Republice to była maszyna, w której tryby musiały się zazębiać.
Można powiedzieć, że Republika cię uporządkowała?
To nie jest żart. Tak było.
Gdy myślisz o Grzegorzu, czego ci najbardziej brakuje?
Takich codziennych rozmów. O dziwo on dzwonił częściej, ja czasem się denerwowałem, gdy dzwonił i pytał, czy przeczytałem jakiś tekst w „Polityce”, w którym jakiś dureń coś tam wypisuje. Czytałem i godzinami trwała dyskusja. Ja byłem tym, który przynosił tony nowej muzyki. Grzesiek nie miał czasu szukać, nie miał środowiska, które mogłoby mu ją przynosić. Mieliśmy super wymianę emocjonalną, intelektualną. Był trochę moim starszym bratem. Jak coś się działo w życiu, to miał takie strzały, które uporządkowywały myślenie.
To prawda, że nie lubił błyszczeć w świetle fleszy?
Był solidnym chłopakiem z Tczewa, który lubił jak rzeczy są dobrze zrobione. Nie lubił splendoru, bywania na salonach. Miał wielki talent i chciał robić to, co robił. Rodziła się wtedy tendencja do bycia celebry tą, bycia na okładce w gazecie, ale nie do końca wiadomo było, co te osoby z okładek robią. Grzegorz chciał, żeby ludzie znali go z jego pracy. Pojawiał się czasem na imprezach, ale starał się z tym nie przesadzać.